Recenzja serialu

Mały topór (2020)
Steve McQueen

Dub historii

"Mały topór" można dookreślać na różne sposoby, ale w pierwszej kolejności jest to wielowarstwowa mozaika historyczna: niesamowicie żywa, zmysłowa opowieść o losach afro-karaibskiej mniejszości w
Dub historii
"Jeśli jesteś dużym drzewem / My jesteśmy jak mały topór / Naostrzony by cię ściąć". A jest co ścinać. Bo jeśli tytułem "Małego topora" Steve McQueen nawiązuje do kawałka Boba Marleya i The Wailers z 1973 roku, to przecież nie po to, żeby rajcować się cytatami z historii reggae. Reżyser może się upierać, że jego pięcioodcinkowy miniserial – wyprodukowany dla BBC, a w Polsce dostępny w HBO GO – to "antologia filmów do oglądania w kinie". I nie chodzi tylko o to, że czasy mamy jakie mamy i streaming to dzisiaj właściwie jedyna szansa dla ambitnych projektów z pogranicza gatunków. Równie ważna jest "serialowa" kompozycja "Topora" – poszczególne epizody przeglądają się w sobie na tak wielu poziomach, od tematyki systemowego wykluczenia aż po powracające detale wizualne, że oglądanie ich jako odrębnych całostek, choć możliwe, w zasadzie pozbawia całą produkcję właściwego dla niej rozmachu.

"Mały topór" można dookreślać na różne sposoby, ale w pierwszej kolejności jest to wielowarstwowa mozaika historyczna: niesamowicie żywa, zmysłowa opowieść o losach afro-karaibskiej mniejszości w Londynie od późnych lat 60. do, w przybliżeniu, początku 80.. To trwające ponad dekadę karczowanie chwastów brytyjskiego rasizmu i kolonializmu, nabywanie politycznej podmiotowości, a dla samego McQueena (rocznik 1969, korzenie grenadyjsko-trynidackie) – nostalgiczno-rozliczeniowy powrót do czasów dzieciństwa; do ludowych historii, w których wprawdzie nie uczestniczył bezpośrednio, ale które wywarły przemożny wpływ na jego rodzinę, sąsiadów, podwórko i całą społeczność. Pod skrupulatnością, z jaką ekipa odtworzyła ówczesny pejzaż kulturowy, skrywają się osobiste zaangażowania i potężny bagaż emocjonalny. Reggae i jamajskie soundsystemy to w serialu nie tylko bujające dźwięki, ale także – ciała, stroje, zapachy, duchowość, filozofia i polityka. Podobnie ostra karaibska kuchnia to w takim samym stopniu czynnik wspólnototwórczy – czy po prostu dymiące gary u babci – co symbol oporu przeciwko policyjnej opresji, która korzeniami sięga czasów niewolniczej pracy na plantacjach Indii Zachodnich.



Od kuchni serial się zresztą zaczyna. "Mangrove" – pierwszy, ponaddwugodzinny epizod – to oparta na faktach historia karaibskiej knajpy w londyńskim Notting Hill, na przełomie lat 60. i 70. nieustannie nękanej policyjnymi nalotami i bliskiej zamknięcia. W obronie jej właściciela, Franka Crichlowa (Shaun Parkes), skrzyknęli się sąsiedzi i aktywiści, organizując pokojową demonstrację, brutalnie stłumioną przez siły porządkowe. Dziewięcioro uczestników – z zarzutami napaści na mundurowych i podżegania do zamieszek – stanęło przed sądem, a sam proces stał się jednym z przełomowych momentów w walce z systemowym rasizmem na Wyspach. Na tej kanwie McQueen buduje nie tylko modelowy dramat sądowy – interesują go również wszelkie spychane na margines "niuanse" walki politycznej: pozycja kobiet wewnątrz ruchów aktywistycznych, rozbuchane ego działaczy płci męskiej, nakładanie się i krzyżowanie różnic i wykluczeń w ramach już i tak napiętnowanej, strukturalnie wykluczonej mniejszości etnicznej.

To w ogóle wielka zaleta "Małego topora" – nie uciekać, nie wybielać, pokazywać, w całej moralnej dwuznaczności, brutalność czarnej kultury lat 70. wraz z jej niezbywalnymi składnikami: kultem maczo i seksizmem. Mój ulubiony epizod – "Lovers Rock" – to intymne, rozedrgane, pełne skupionej uwagi spojrzenie na krajobraz soundsystemowych potańcówek. Kamera zawiesza się tutaj na długie momenty, przenika w głąb parkietu, chwyta kolektywne i indywidualne ciała w stanie największego tanecznego uniesienia: wspólnego śpiewania "Silly Games" Janet Kay czy wspomaganego piwem, cannabisem i rastafariańskimi okrzykami transowego szału przy dudniącym "Kunta Kinte Dub" The Revolutionaries. Jest w tym wszystkim także bezpardonowa męska opresja: łapy wpychane pod sukienki, barki tarasujące wąskie przejścia, stopy ładowane w drzwi damskich toalet, teksty o "mlecznych krowach" i "zwykłych szmatach". Szarmancka powierzchnia – całowanie rączek i "księżniczkowanie" – służy w istocie brutalnym godom, a poczucie osaczenia potęguję przyjęta przez McQueena perspektywa: imprezę oglądamy oczami Marthy (Amarah-Jae St. Aubyn), nastolatki szukającej miłości i/lub chwilowej namiętności, a przy tym absolutnie wymykającej się utartym stereotypom "pensjonarki wypuszczonej z klatki".



Odniosłem też wrażenie, że kolejność epizodów nie jest u McQueena przypadkowa. Taneczny "Lovers Rock" poprzedza knajpiany "Mangrove" i jest to tandem łączący politykę z intymnym wejrzeniem w kulturę uliczną. Po "Red, White and Blue" – historii czarnego policjanta (świetny John Boyega) zmagającego się z rasizmem instytucji i ostracyzmem własnej społeczność – leci "Alex Wheatle", odcinek inspirowany życiorysem popularnego brytyjskiego pisarza, człowieka dorastającego w londyńskim Brixton i skazanego na więzienie za udział w antypolicyjnych zamieszkach z 1981 roku. I tylko ostatnia część – kameralna "Education" – nie ma swojej pary, być może dlatego, że jest z całej piątki najbardziej autobiograficzna, w pełni zanurzona w osobistych, traumatycznych doświadczeniach reżysera. Godzinna etiuda opowiada o 12-letnim Kigsleyu (Kenyah Sandy), ofierze "dyskretnej" segregacji rasowej, którą praktykowano w brytyjskich szkołach na początku lat 70. Bohater, zdolny chłopak z drygiem do nauk ścisłych, po zmanipulowanych testach IQ trafia do tzw. placówki dla dzieci "o specjalnych potrzebach" i dopiero interwencja aktywistek, na poły przypadkowa, ratuje go przed piętnem człowieka gorszego sortu. Jest to oczywiście historia samego McQueena, który, jeśli uważnie wczytamy się w jego życiorys, także został zaklasyfikowany jako "nadający się wyłącznie do prac manualnych" i tylko cudem uniknął permanentnego wykluczenia z brytyjskiego systemu kształcenia, a następnie – z rynku pracy.



Miniserial jest zresztą niezbitym dowodem na strukturalne patologie brytyjskiej polityki – potencjalną stratą, która mogłaby zaistnieć w sytuacji, gdyby reżyser, zgodnie z normą, zreprodukował los swoich współbraci. A przecież u McQueena, który przed kinem zajmował się sztukami wizualnymi z galeryjnego obiegu, wyczulenie na obraz nadal mocno odbiega od międzynarodowej średniej: w "Małym toporze" znajdziemy mnóstwo niestandardowych ustawień kamery, przeostrzeń, dziwnych kątów i estetyki zahaczającej o wysmakowany festiwalowy art house. Nie ma tu jednak przypadków, a warstwa wizualna doskonale zazębia się ze scenariuszem i rozmachem tematycznym, dając w konsekwencji jeden z najlepszych seriali historycznych mijającej dekady. Jest tu i ludowa skala mikro, i epika scen zbiorowych, i głębokie – być może najgłębsze z dotychczas przeze mnie oglądanych – wejrzenie w subkulturę opartą na pochodzeniu, miejscu zamieszkania, wykluczeniu i fascynującej muzyce. To taki mały, zagubiony gdzieś w meandrach streamingu topór, perfekcyjnie naostrzony doświadczeniem, emocją i talentem realizacyjnym McQueena i całej ekipy. Idealny, żeby ściąć Was na koniec paskudnego roku ZOZO.
1 10
Moja ocena serialu:
9
Publicysta, eseista, krytyk filmowy. Stały współpracownik Filmwebu, o kinie, sztuce i społeczeństwie pisze dla "Dwutygodnika", "Czasu Kultury", "Krytyki Politycznej", "Szumu" i innych. Z wykształcenia... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones